NARODZINY DOMI…

Wiem,wiem,minęły już ponad 2 lata od tamtego grudniowego poranka,kiedy to Domi raz na zawsze opuściła moje wielkie brzuszysko,ale wiele jeszcze z tamtego czasu pamiętam,więc opiszę-ja,matka-dinozaur, zmotywowana zresztą przez forumową koleżankę-DRONKĘ ( dziękuję )…
Tak więc…
Był późny,mroźny wieczór 4. grudnia 2001, ok. 23.00… Nasze mieszkanko,mąż-Robert,ja i mój brzuch-gigant,a w środku Domi ( od jakichś 2 tygodni znaliśmy płeć,więc imię już było wybrane ).Właśnie kładliśmy się spać,chociaż właściwie to spać kładł się mój mąż,a ja kładłam się żeby poleżeć,bo spać to mi się nie chciało…jakaś taka zaaferowana byłam…od kilku godzin miałam lekką biegunkę,a po południu-u znajomych-jak poszłam do kibelka na siusiu,to wydawało mi się (już po wysiusianiu się do końca),że jak się mocniej napięłam,to…dalej siusiam,ale to było dziwne,bo “siusiu” pochodziło nie ode mnie tylko “tak jakby od dzidzi”-zaśmiałam się wtedy sama z siebie,bo ta myśl w końcu głupia była jak nic i uznałam,że to na pewno tak mi się tylko wydaje i że to jednak ode mnie to siusiu (ale naplątałam !). W każdym razie specjalnie mnie to nie zaniepokoiło,wróciłam do znajomych,a potem do domu i wtedy mniej więcej zaczęło się z tą biegunką; przy każdej wizycie w kibelku oczywiście było siusiu normalne i to “inne siusiu” przy napinaniu się…
Wtedy dopiero ja-żółwica intelektualna-uświadomiłam sobie,że to może być przecież “TO”-WODY MI ODCHODZĄ !…w końcu przecież i termin porodu już był blisko ( za 11 dni ), i ta biegunka,która często pojawia się jako zwiastun rychłego porodu, i ja jakaś taka niespokojna…
Zadzwoniłam do mojej p. Doktor (piszę celowo wielką literą,bo to złota kobieta-lekarz,polecam),przedstawiłam całą sytuację z tym moim “napinaniem się” i zapytałam,czy to może być TO,że poród się zaczyna,że wody odchodzą… A Ona na to,że raczej nie,bo wody odchodzą niezależnie od naszej woli i że nie trzeba się napinać,żeby tak się stało (…),ale jak się bardzo denerwuję (panikara ze mnie cholerna),to mam jechać do szpitala…
Mimo wszystko postanowiliśmy razem z mężem jeszcze trochę poczekać w domu i pewnie dlatego taka zaaferowana jakaś kładłam się spać,tzn. poleżeć…i leżałam tak sobie do ok. 1.00 w nocy…już 5. grudnia…i nic się nie działo,gdy nagle… PYK-i poczułam pierwszy maleńki skurczyk… Naprawdę poczułam to “pyknięcie” w środku i od ego momentu dla mnie się właściwie wszystko zaczęło… Ale czyżby dopiero wtedy pękł pęcherz płodowy?… A to moje wcześniejsze napinanie się to co to było?-Omamy jakieś?… Ale tego to się do tej pory nie dowiedziałam…w każdym razie skurczyki od tej 1. w nocy to już były TE i skądś to wiedziałam na pewno,że to JUŻ,że zaczynam rodzić,tym bardziej,że kolejne pojawiały się dokładnie co 5 minut…ból-póki co-był minimalny…
Obudziłam chrapiącego męża (od teraz będę go tu nazywać Robcio) i mówię,że to JUŻ i czas się szykować do szpitala,ale zbyt przejęta ani zdenerwowana w tym momencie nie byłam (co mnie samą dziwiło)-raczej trochę ucieszona,że już niedługo Domi będzie z nami,że urodzę…tak-było mi wesoło 🙂 Bez problemu wzięłam prysznic,ogoliłam nogi (a jakże ! ),umyłam nawet włosy i makijaż zrobiłam…w końcu ja-rodząca baba-nie muszę wyglądać jak potwór z Loch Ness i w dodatku jak yeti (na nogach)-pomyślałam sobie wtedy dowcipnie 🙂 Później już tylko ubieranie,spakowana torba w łapkę (to oczywiście Robcia “działka”),telefon po TAXI i wychodzimy…tak o 2. w nocy z minutami. Skurczyki się minimalnie nasiliły,ale były nadal co 5 minut…przed domem,w śródmieściu czekaliśmy na taksówkę 20 MINUT,chociaż miła pani w dyspozytorni powiedziała przy zamawianiu,że “będzie za momencik”…zamówiliśmy taksówkę w innej korporacji,bo to przecież było jakieś śmieszne i tragiczne zarazem,że ja-rodząca czekam prawie pół godziny na mrozie, a taksówka o 2. w nocy ma kłopot z dojazdem do śródmieścia wrrrrrrrrr…ta druga korporacja taksówkarska wywiązała się jednak z zadania wzorowo,bo przysłali wóz po 3 minutach od zamówienia i pognaliśmy do szpitala ( bo a nuż zacznę rodzić na ulicy… )-dla zainteresowanych podam,że był to PSK nr 2 w Szczecinie…
Dotarliśmy tam chwilę później,moje samopoczucie – bez większych zmian-aż do momentu przekroczenia progu izby przyjęć…wtedy mój organizm chyba się trochę bardziej “zestresował”,bo jak tylko znalazłam się w środku-wody zaczęły mi odchodzić na dobre,a największy strumień popłynął w trakcie gdy wdrapywałam się na “koziołka” w izbie przyjęć-ja się gramoliłam a wody sobie leciały…dziwny widok i dziwne uczucie-dla mnie,bo położnej to jakoś nie zdziwiło…w każdym razie teraz to było odejście wód płodowych co się zowie,a nie jakieś tam kap,kap przy napinaniu się…
Położna spytała o skurcze, zbadała rozwarcie-było na 2 cm…golenia krocza nie miałam,lewatywy też nie,bo pani uznała,że nie jest ona konieczna skoro przez cały ostatni wieczór się wypróżniałam,więc jak nie to nie-co się będę o dodatkowe “pieszczoty” prosić. Dostałam jeszcze tylko szpitalną koszulindę do przebrania ( tylko dlaczego dostałam taką długą-do samych kostek, to nie wiem-w szkole rodzenia mówili o krótkich koszulkach do rodzenia,a ta-nie dość,że była długaśna,to jeszcze flanelowa )…i w tej koszulinie, klapeczkach i z podkładem-gigantem między nogami przeszłam ( jeszcze na izbie przyjęć ) do drugiego pokoju,gdzie było mierzenie ciśnienia + wywiad ze mną,ale pytań nie pamiętam,niestety…w każdym razie pytali na pewno o mój stan zdrowia,przejrzeli moją kartę przebiegu ciąży i ostatnie wyniki badań-wszystko było OK,więc już niedługo potem pojechałam z panią położną z izby przyjęć windą na pierwsze piętro,na blok porodowy,a Robcio-schodami obok,po drodze się przebrał w zielony “uniform do porodu” i spotkaliśmy się zaraz na sali porodu rodzinnego ( ładnie mu było w tym uniformie )…
Pani położna z izby przyjęć pożegnała nas życząc szybkiego porodu i zjechała windą na dół,a nas przejęła inna pani położna-z bloku porodowego-baaardzo miła i uprzejma,szczególnie,że była mniej więcej 3. nad ranem i rzadko kto o tej porze jest uprzejmy i miły,ale ona była…usiadłam na łóżku,pani położna podłączyła mi KTG i – po jednej nieudanej próbie ( a jednak była śpiąca ) – założyła wenflon…wszystko-póki co-było w porządku-i tętno mojej Domi, i skurczyki mojej macicy ( wciąż jeszcze niezbyt wielkie,ale jednak odczuwalne )…później pozwoliła nam pospacerować po korytarzu ( zresztą ja sama chciałam bardzo pochodzić,bo po pierwsze mnie wciąż “nosiło”,a po drugie przecież wiedziałam,że to przyspiesza poród,więc-oby szybko do celu-myślałam ). I tak dreptaliśmy po korytarzu…cisza,spokój-ja jedyna rodząca w tym czasie, zginało mnie od czasu do czasu ( nadal co 5 minut } przy skurczu ( bo to już wtedy był SKURCZ-nie skurczyk ),ale wciąż jeszcze nieźle sobie radziłam-głównie dzięki oddychaniu…
W międzyczasie obudził się dyżurujący tej nocy miły młody pan doktor w okularach i zabrał nas z korytarza na badanie rozwarcia…ok. 4.30 były “już 3 cm”-to słowa lekarza,bo ja zamiast tego “już” użyłabym raczej “dopiero”,ale cóż…pan doktor wrócił do spania,a ja do dreptania po korytarzu i chwilę później poczułam – o dziwo ! – potrzebę wypróżnienia się…który to już raz?!…poszłam do toalety,ale już coraz gorzej było nawet na kibelku wysiedzieć przez te skurcze i oddychanie powoli przestawało mi już pomagać…po wizycie w kibelku zapragnęłam wziąć prysznic,który pomógł mi się odświeżyć i trochę złagodził ból-niestety tylko na chwilę,bo jak tylko spod prysznica wyszłam ból powrócił-taki sam jak przedtem… No cóż-w końcu rodzę,to nie mogę nic nie czuć-pocieszałam się…
O 5.30-znowu badanie rozwarcia… Na skurczu i…pan doktor się zamyślił ( a ja marzyłam żeby już wyjął tą łapę ze mnie ) i po dłuuugim badaniu stwierdził,że… NADAL 3cm !!! Zdziwiłam się i powiedziałam do niego,że to dziwne,bo boli mnie mocniej niż przed godziną,że skurcze są już bardzo silne,a on na to -grzecznie-że “to nie są jeszcze mocne skurcze” (“co ty chłopie wiesz o skurczach porodowych”-pomyślałam wtedy… Naiwnie i mu w pierwszej chwili nie uwierzyłam,myślałam,że żartuje… Nie żartował… ),czym mnie “dobił”, “załamał” i co tam jeszcze…zaczęłam się poważnie zastanawiać, jak ja w takim razie w ogóle urodzę z “mocnymi” skurczami wg definicji pana doktora w okularkach…wtedy przestało mi być wesoło…
Pan doktor dodał tylko jeszcze,że jeśli w ciągu następnej godziny rozwarcie szyjki znów się nie powiększy to oni mi “pomogą”…oksytocyną…OK-pomyślałam,bo jeszcze nie wiedziałam co to znaczy…
Ta kolejna godzina rozwarcia,niestety,nie powiększyła,ale na pewno powiększyła nasze (moje i Robcia) zdenerwowanie pt. Co to będzie dalej? Czy oksytocyna pomoże? Jak Domi na to wszystko zareaguje? I tak się denerwowaliśmy,Domi chyba mniej,bo tętno i wszystkie inne parametry były OK.
Tak więc jakoś tak przed samą 7. rano zbiegły się u mnie 2 wielkie wydarzenia: podłączenie kroplówki z oksytocyną i zmiana położnych na bloku porodowym…pani położna “z nocy” pożegnała nas życząc “szybkiego finiszu” (ile jeszcze tych pożegnań z położnymi dzisiaj?! ) i wyszła,a do naszej sali wparowała położna-Henia-baba-godzilla,w dodatku bez serca (bo godzilla pewnie miała serce ),ale po kolei:
Pani H.,nie mówiąc nawet “dzień dobry” podeszła do mnie i podłączyła mi kroplówkę z oksytocyną,a później postanowiła podłączyć mnie jeszcze do KTG i rozkazała (bo jak prośba to nie zabrzmiało) mi się wyprostować tak,żeby ona mi mogła te pasy założyć… A ja-oparta całym swoim ciężarem “ciężarówka” -zanim się wyprostowałam to chwilkę zeszło i ta chwilka musiała chyba wkurzyć panią H., bo szarpnęła mnie po chamsku za rękę i posadziła w pionie NATYCHMIAST…dodam,że pomoc już miałam ze strony Robcia,ale on mnie nie zamierzał szarpać tylko delikatnie pomóc mi się unieść… Nie zdążył-pani H. była szybsza i skuteczniejsza…po tym incydencie godzilla wyszła-cholera wie dokąd,bo się nie odezwała ani słowem…”niemiłe babsko”-pomyślałam, a Robcio prawie za nią pobiegł,żeby ją kopnąć w wiadomą część ciała za to jak traktuje mnie-ciężarną pacjentkę…powstrzymałam go tylko dlatego,że nie wiedziałam, jak długo będziemy skazani na jej “opiekę”,więc wolałam sobie z baby kompletnego wroga nie robić…
Udobruchany Robcio zajął się odmierzaniem czasu między skurczami,długością czasu trwania samych skurczów i odczytywaniem ich siły na aparacie KTG,bo ja już chyba nie dałabym rady się wtedy skupić na zegarku, czy jakichś wykresach… A skurcze po oksytocynie w mgnieniu oka zamieniły się w prawdziwe skurczybyki,następowały jeden po drugim-co 2-3 minuty i były już prawie nie do wytrzymania…w ciągu jednej tylko godziny ( do ok. 8. rano ) rozwarcie doszło do 10 cm,ale co to była za godzina !……Leżałam na boku,bo Domi źle się wstawiała do kanału rodnego i to miało jej pomóc się prawidłowo ustawić…skręcałam się z bólu maltretując rękę Robcia niemiłosiernie,a pani H. co rusz na mnie fukała-a to,że nie jestem w ogóle wytrzymała na ból (to akurat chyba prawda,ale co ją to w końcu obchodzi), a to,że przesadzam z tym bólem itp….( jak poprosiłam ją w pewnym momencie o jakiś środek przeciwbólowy-chociażby najsłabszy,to usłyszałam,że “poród jest dla dziecka,a nie dla pani”… A ja myślałam,że i dla dziecka i dla mnie…)…skąd taka cholera się tam wzięła to nie wiem,bo wszyscy inni byli wspaniali- i lekarze,którzy mnie badali (w tym żona ordynatora,która wyglądała na upierdliwą,ale była w porządku), i praktykantki i przyglądający się studenci medycyny ( swoją drogą-niezłe stadko tam było tych studentów,ale mi jakoś w ogóle nie przeszkadzali), no i moja p. Doktor,która też o 7. zaczęła dyżur i od razu do mnie przybiegła…W każdym razie później już godzillę “odstawili” na bok, jak na początku parcia zaczęła mi zarzucać,że “nie umiem robić kupy”…(już ja bym jej pokazała,że umiem ! ) -tak więc podczas parcia byłam już obstawiona tylko przyjazną ekipą-z moją p. Doktor na czele…
Od tamtego momentu jednak niewiele już kontaktowałam,bo na dobre zaczęło się parcie ( dla mnie gorsze od rozwierania ),przy tym ciągłe badania przez moją p. Doktor, przypominanie o prawidłowym oddychaniu ( bo się pogubiłam z tego bólu ) i Jej wskazówki dotyczące sposobu parcia (“ze złością robimy kupę,pani Agatko ! ” ) i parcie,parcie,parcie…tak od 8. z minutami przez jakieś 2 godziny…
I NIC !!!
Słyszałam tylko jak p. Doktor mówi coś o cofaniu się główki i że przedgłowie się robi i że dziecko nie może wejść normalnie do kanału rodnego,bo nie może i w związku z tym ja parłam i parłam,a Domi jak była wysoko w kanale rodnym tak była…ja-jak w jakimś transie;kompletnie nie wiedziałam już ani co się ze mną dzieje ( czyżbym dostała jakiegoś “głupiego jasia”? ) ani co mam robić dalej,tzn. wiedziałam,że mam dalej rodzić,ale nie wiedziałam już w jaki sposób… No bo w końcu jak długo można bezskutecznie przeć?…
Tak bardzo chciałam już urodzić moją Domi i jednocześnie tak bardzo już byłam zrezygnowana i zmęczona,że w kółko-jak jakaś zacięta płyta- powtarzałam: “Pani Doktor,ja już NIE MOGĘ ! “, a Ona wtedy ( po konsultacji z ordynatorową ) powiedziała,że “jeszcze ze 3 razy poprzemy i jak nic się nie zmieni to zrobimy cięcie”… NO TAK !!!-jest jeszcze “cięcie” !!! Eureka !…wierzcie lub nie,ale ja w ferworze parcia na śmierć zapomniałam,że jest coś takiego jak “cesarka” i że ją można -w razie czego – ZROBIĆ…po prostu byłam już tak zrozpaczona,że zaczęłam myśleć,że “umrę a nie urodzę, jak tak dalej pójdzie beznadziejnie”… A tu p. Doktor wyjeżdża z “cesarką”,a ja widzę światełko w tunelu… Ale przedtem jeszcze te 3 parcia ostatniej szansy na poród “dołem”,chociaż już chyba nikt nie wierzył,że się uda…i się nie udało…zapadła wtedy ostateczna decyzja o “cięciu”.
Ja-cała pokurczona-podpisałam jeszcze tylko zgodę na operację, jakaś młodziutka położna ogoliła mi lekko miejsce do cięcia,wgramoliłam się na wózek, kroplówka ( z glukozą chyba ) w łapkę i – na salę operacyjną…wiozą mnie przez korytarz, leżę na boku na tym wózku, skręca mnie już jeden wielki skurczybyk, jestem zakręcona jak słoik…widzę moją p. Doktor…podbiega do mnie, całuje ( ! ) w policzek i mówi,że wszystko będzie dobrze,a ja spoglądam na Nią i myślę: “Ooo, p. Doktor mnie całuje i pociesza,pewnie coś jest nie tak”… Ale w ogóle jakoś nie byłam przerażona tylko…obojętna,jakby nieobecna i nawet lekko rozbawiona, a może raczej naćpana… Nie wiem…
Blady z przejęcia Robcio został na korytarzu,a mnie w sali operacyjnej przełożyli z wózka na stół i kazali się położyć na lewym boku,bo “anestezjolog będzie znieczulał” ( znieczulenie podpajęczynówkowe )…samo wkłuwanie się w kręgosłup to ból-pestka w porównaniu ze skurczybykami,które zlały się już chyba w jeden wielki… A jeszcze przy wkłuwaniu nie wolno się było ruszać,co było w moim wykonaniu niemożliwe,bo najchętniej to bym wtedy po ścianach z bólu chodziła,tak,że w końcu się przestraszyłam,że mnie w ogóle nie znieczulą,bo się nie da mnie nieruchomo utrzymać choćby przez chwilę…ta obawa jednak wyraźnie mnie zmobilizowała,bo mnie znieczulili i wtedy to myślałam,że anestezjologa ( zresztą baaardzo miłego pana o ciepłym niskim głosie ) to po nogach wycałuję i na rękach będę nosiła ( jak tylko wstanę ) za to znieczulenie…mój koszmar pt. skurczybyk się skończył,ale Domi nadal była w środku i pewnie nie było jej tam już zbyt komfortowo ( na szczęście była pod względem parametrów cały czas w świetnym stanie ),więc-DO DZIEŁA,RODZIMY !-tyle,że już od tego momentu mój udział w porodzie się zakończył,bo co to za rodzenie,jak ktoś za ciebie wszystko robi… Ale o ile byłam bezużyteczna w sensie czynnego udziału w porodzie, o tyle przecież niezbędna w sensie udziału biernego,więc po podaniu tego znieczulenia, sprawdzeniu czy “działa” jak należy, założeniu mi cewnika,ciśnieniomierza i czujnika pomiaru tętna ( swoją drogą-śmiesznie tak leżeć przytomnym podczas swojej własnej operacji i słyszeć swoje tętno “pikające” na aparaturze…) można było ZACZYNAĆ.
Do końca nie wiedziałam,kto będzie mnie operował, ale już za chwilę okazało się,że moja p. Doktor i pan doktor z dyżuru nocnego ( ten miły, młody,w okularach ) Hura ! – byłam w szoku,że został, a nie poszedł do domu po swoim nocnym dyżurze…spodobałam mu się czy co?… A propos-leżąc już na tym stole operacyjnym lewą rękę miałam włożoną w “rękaw”, czyli taką kieszeń z materiału i pod żadnym pozorem nie wolno mi było jej wyjmować ( była niepotrzebna i przeszkadzałaby w operacji )… No więc nie wyjmowałam,ale tak mi się trzęsły wtedy obie ręce (pielęgniarka powiedziała,że to z emocji i zmęczenia ),że i ta w “rękawie” aż podskakiwała od tej mojej trzęsiawki – do tego stopnia,że szturchałam przez to pana doktora w nogę…Wszyscy mieli ze mnie niezły ubaw,że to ja niby “zaczepiam pana doktora”,tak więc wyszło,że to on mi się “spodobał”… Niech sobie żartują,ja w każdym razie sobie dygoczę i czekam na moją Domi…
Po jakimś czasie (=wieczność) poczułam lekkie szarpanie albo raczej kołysanie moim – wielorybim wciąż jeszcze – “ciałkiem” – “TO MOJĄ DOMI WYCIĄGAJĄ”- pomyślałam z drżeniem i radością nieopisaną i – przez parawan widzę ( a właściwie to nie widzę,ale czuję przez ten parawan),jak moja p. Doktor podaje położnej małe zawiniątko,a położna idzie do mnie z… MOJĄ DOMI, moją CÓRKĄ, moim DZIECKIEM, SKARBEM, MALEŃSTWEM, KRUSZYNĄ NAJSŁODSZĄ…i już jest przy mnie, z prawej strony, przy mojej głowie i widzę,widzę ! Widzę dwie maleńkie-sine jeszcze-stópki…zbliżają się do mojego policzka…przytulam policzek do jednej z tych stópeczek-cudów natury-są cieplutkie i takie miękkie jak nic na świecie…potem domi płacz i mój płacz z radości i wzruszenia i jeszcze czegoś nieopisanego…położna zapomniała pokazać mi wtedy twarzyczki mojej Domi, zanim zabrała ją do zbadania,ale mi w tamtej chwili te stópki,ta jedna nawet wystarczyły za wszystko…
Leżałam tak w euforii, zszywali mnie,a Domi została zaniesiona do zbadania i tam już jej Robcio towarzyszył,a mnie poinformowali za chwilę,że Domi zdrowiutka,10 punktów,2770 g, 55 cm… Boże,DZIĘKUJĘ, dla takich wieści mogłabym rodzić nawet tydzień…
Tymczasem Robcio trzymał już wtedy naszą Domi w ramionach i tak sobie siedzieli z godzinę albo dłużej i patrzyli na siebie: TATKO I CÓRCIA
Później pielęgniarka zabrała Domi na oddział noworodkowy, a ja-w asyście Robcia,pielęgniarki i salowej pojechałam na położniczy.
Tam po raz pierwszy zobaczyłam jak mój dzielny, kochany Mężczyzna płacze,przytulony do mnie, dumny,szczęśliwy…jak ja…
To była cudna chwila, niezapomniana, taka prawdziwa, wszechobecna,wspólna, piękna i tylko nasza…jak Domi…

PS. Fajnie było i miło podzielić się z Wami tym wszystkim co przeżyłam…
Dzięki,że przeczytałyście i gratuluję wszystkim,którzy dobrnęli do końca mojego opisu

PS.2 I dziękuję mojemu kochanemu Robciowi-za całokształt

Aga i Dominika 5.12.2001

Strona 2 odpowiedzi na pytanie: NARODZINY DOMI…

  1. Re: NARODZINY DOMI…

    Dzięki za miłe słowa
    Ja ze Szczecina,ale od 1,5 roku mieszkam ( mam nadzieję,że tylko czasowo ) na Mazurach…
    Co do szpitala na Pomorzanach, to specjalnie go nie polecam,ale głównie ze względu na niektóre położne i opiekę nad noworodkiem…poza tym ok-sprzęt mają dobry i personel w większości wysoko kompetentny,że tak powiem ;-)…ja w każdym razie jeśli będę miała urodzić drugie dziecko,to na pewno wybiorę ten szpital-przede wszystkim dlatego,że tam pracuje lekarka,która prowadziła moją ciążę z Dominiką i do dziś jestem z Niej bardziej niż zadowolona :-)…zresztą-zobaczymy co będzie,jak będę miała rodzić,hihi-nie wyprzedzam faktów ;-),bo póki co nawet w ciąży nie jestem,hihi…

    A na kiedy masz termin-jeśli można wiedzieć ?…ciekawska jestem,co?
    I czy brałaś już w ogóle Pomorzany pod uwagę?

    Aga i Dominika 5.12.2001

    • Re: NARODZINY DOMI…

      termin mam na 25.10. wiec mam jeszcze sporo czasu, pod uwage bralam pomorzany ze wzgledu na odleglosc od domku, ale tez myslslam o klinicznym na unii lubelskiej, sama nie wiem, pewnie skonczy sie na pomorzanach…
      pozdrawiam
      Doti + fasolka

      Znasz odpowiedź na pytanie: NARODZINY DOMI…

      Dodaj komentarz

      Angina u dwulatka

      Mój Synek ma 2 lata i 2 miesiące. Od miesiąca kaszlał i smarkał a od środy dostał gorączki (w okolicach +/- 39) W tym samym dniu zaczął gorączkować mąż –...

      Czytaj dalej →

      Mozarella w ciąży

      Dzisiaj naszła mnie ochota na mozarellę. I tu mam wątpliwości – czy w ciąży można jeść mozzarellę?? Na opakowaniu nie ma ani słowa na temat pasteryzacji.

      Czytaj dalej →

      Ile kosztuje żłobek?

      Dziewczyny! Ile płacicie miesięcznie za żłobek? Ponoć ma być dofinansowany z gminy, a nam przyszło zapłacić 292 zł bodajże. Nie wiem tylko czy to z rytmiką i innymi. Czy tylko...

      Czytaj dalej →

      Dziewczyny po cc – dreny

      Dziewczyny, czy któraś z Was miała zakładany dren w czasie cesarki? Zazwyczaj dreny zdejmują na drugi dzień i ma on na celu oczyszczenie rany. Proszę dajcie znać, jeśli któraś miała...

      Czytaj dalej →

      Meskie imie miedzynarodowe.

      Kochane mamuśki lub oczekujące. Poszukuję imienia dla chłopca zdecydowanie męskiego. Sama zastanawiam się nad Wiktorem albo Stefanem, ale mój mąż jest jeszcze niezdecydowany. Może coś poradzicie? Dodam, ze musi to...

      Czytaj dalej →

      Wielotorbielowatość nerek

      W 28 tygodniu ciąży zdiagnozowano u mojej córeczki wielotorbielowatość nerek – zespół Pottera II. Mój ginekolog skierował mnie do szpitala. W białostockim szpitalu po usg powiedziano mi, że muszę jechać...

      Czytaj dalej →

      Ruchome kolano

      Zgłaszam się do was z zapytaniem o tytułowe ruchome kolano. Brzmi groźnie i tak też wygląda. dzieciak ma 11 miesięcy i czasami jego kolano wyskakuje z orbity wygląda to troche...

      Czytaj dalej →
      Rodzice.pl - ciąża, poród, dziecko - poradnik dla Rodziców
      Logo
      Enable registration in settings - general