Termin miałam na 22. 11. 2003, ale wszystko wskazywało na to, że wcześniej urodzę ( zbyt dojrzałe łożysko, bardzo nisko główka Hanulki, regularne skurcze przepowiadające trwające nawet całe wieczory). Moja pani doktor powiedziała, że jak do 18. 11. nie urodzę, to tego dnia mam sie stawić na Izbie Przyjęć w szpitalu. Zapytałam się czy mam przyjść z mężem i z torbą – powiedziała, że tak, więc miałam nadzieję, że tego dnia wywoła poród.
I tak też się stało. 18. 11 stawiliśmy sie o 11-tej w szpitalu. Pani doktor stwierdziła, że mam rozwarcie na 2 palce i że dzisiaj rodzimy…
Po formalnościach i lewatywie wyladowaliśmy z mężem na sali porodowej. Bardzo nam sie tam podobało – czyściutko, słonecznie, nastrojowa muzyczka. Dostałam 3 zastrzyki z oksytocyny w odstępach co pół godziny i powoli zaczynałam czuć bóle. Przez ten czas mój mąż świetnie się bawił – robił mi zdjęcia jak spaceruję po sali, jak leżę podłączona do ktg. Dzwonił do rodziny i bliskich znajomych, że właśnie sobie rodzimy…
Tymczasem bóle nasilały się. Podczas badania przez położną odeszły wody płodowe – zielone.
I tak było do 16-tej. Niestety w pewnym momencie spadło tętno płodu, a ja poczułam niesamowity ból. Wogóle nie wiedziałam co się dzieje. Widziałam tylko bladego i bezradnego męża. Do sali porodowej wpadło pięć osób i każda coś ze mną robiła – golenie, zakładanie cewnika itd. zdziwiona zapytałam, czy to oznacza, że nie urodzę naturalnie, a położne jeszcze bardziej zdziwione zapytały, czy nie słyszałam, że będzie cesarka. Ja nie słyszałam…
Szybko zawieźli mnie na drugą salę, mąż został za drzwiami. Próbowali zrobić mi znieczulenie zewnętrznooponowe, ale z tego bólu nie mogłam wysiedzieć spokojnie i nie mogli sie wkuć, więc zadecydowali o znieczuleniu ogólnym. Tyle pamiętam z porodu…
O 16.50 urodziła się nasza kochana Hania. Ważyła 3420 i mierzyła 54cm. Mąż pierwszy ją zobaczył… Później dowiedziałam się, że jak usłyszał jej pierwszy krzyk za drzwiami, to z płaczem zadzwonił do mojej i swojej mamy i do naszych przyjaciól, żeby Hanię też usłyszeli.
Na tym dobre wspomnienia się kończą…
Kiedy obudziłam sie po narkozie pokazali mi śliczną Hanulkę i powiedzieli, ze istnieje podejrzenie, że ma wadę genetyczną i trzeba zrobic badania genetyczne. Na początku tak się cieszyłam, że mam już Hanię przy sobie, że te wiadomości nie zrobiły na mnie żadnego wrażenia, aż przyszła bezsenna noc…Rano zarządałam rozmowy z pediatrą i dowiedziałam się, że chodzi o zespół Downa. Byłam w szoku, mąż załamany, ale po kolejnej dobie pogodziliśmy się z tym, Hania i tak była naszym największym skarbem. Wtedy przyszło dwóch pediatrów i powiedzieli, że zebrali się razem z ordynatorem, jeszcze raz przyjrzeli się Hanulce i wycofują się z tematu – Hania jest zdrowa, żadnych badań genetycznych nie trzeba robić, że tylko tak po porodzie wyglądała… Nie umiem opisać co wtedy czułam. Myślałam, że teraz już wszystko będzie ok, ale myliłam się. okazało,się, że Hania ma żółtaczkę patologiczną wywołaną niezgodnością grup krwi ( głównych), ale po dobie naświetlań minęła, więc chyba nie była patologiczna tylko normalna? Potem powiedzeli mi, że zrobili wymaz z żołądka Hani, bo wody były zielone – przyszły wyniki i okazało sie, że ma paciorkowca i grozi to zapaleniem płuc a nawet śmiercią. Znów byłam w szoku… Przedłużyli jej podawanie antybiotyku. Przenieśli mnie na oddział septyczny, a ponieważ gorączkowałam i miałam rozwolnienie zrobili mi badania. Kolejnego dnia jak zapytałam się o paciorkowiec na obchodzie lekarka rzuciła mi wynikami w twarz i nawrzeszczała, że żadnego paciorkowca nie ma i co ja sobie znowu wymyślam. Później od kogoś innego dowiedziałam się, że o tym paciorkowcu zawiadomiono z laboratorium telefonicznie, a jak przyszły wyniki na papierze to posiewy były jałowe – skandal. Odstawiono Hani antybiotyk i miałam nadzieję, że w końcu wyjdziemy do domu, niestety… Przyszły wyniki moich posiewów i okazało się, że mam klebsiellę pneumoniae i e. coli w układzie rodnym ( zarazili mnie w szptalu) i muszę dostawać antybiotyk dożylnie i koniec z karmieniem Hani ( z tym i tak były już kłopoty ). Teraz Hani zrobili posiewy, a ja wpadłam w panikę, bo wcześniej oglądałam program na tvn o tym jak noworodki na klebsiellę umierają… Po 72 godzinach przyszły wyniki Hani i klebsiellę miała, ale ponieważ wcześniej dostawała antybiotyk na paciorkowca, którego nie miała, to unieszkodliwili tą klebsiellę i możemy wyjść do domu.
I tak w szpitalu spędziłyśmy dwa tygodnie. Wróciłam do domu skrajnie wyczerpana i znerwicowana. Przez te 2 tygodnie prawie wogóle nie spałam- z nerwów.
Od tych wydarzeń minęło już 9 miesięcy. Psychicznie długo dochodziłam do siebie. Hania po 3 miesiącach zwalczyła klebsiellę – bez antybiotyku i teraz żyjemy sobie spokojnie i szczęśliwie.
mama Hanulki ( 18. 11. 2003 )
3 odpowiedzi na pytanie: Narodziny Hani – wspomnienia
Re: Narodziny Hani – wspomnienia
Jezu co za znieczulica w tym szpitalu!!!!. Ciesze sie zewszystko sie dobrze skończyło bo przy koncówce az sie poryczałam.
jovi (jjjjjjjj) i wrześniowa panna
Re: Narodziny Hani – wspomnienia
Straszne, ze tyle musialas przejsc ;(
Najwazniejsze jednak ze córcia zdrowa i taaaka sliczna.
Ja tez mam termin na ok 18 listopada i tez bede miala coreczke 😉
Pozdrawiam
Magda i Karol(inka)
Re: Narodziny Hani – wspomnienia
Co za konowały !!!!!!!!!!!!!!!!!! Jak tak można?????!!!!! Boże ile musieliście wycierpieć przez durnych lekarzy. najważniejsze,że teraz już jest dobrze, ze Hania jest zdrowa, a w dodatku jest to prawdziwa pękność :-))))))). O reszcie postarajcie się zapomnieć. Wiem, ze to niełatwe, bo ja i Nina też miałyśmy “przeboje” w szpitalu, ale jednak trafiłyśmy na bardziej kompetentnych lekarzy. Wiesz, rece opadają :-((((
Ale musze to jeszcze raz napisać- Hania jest ŚLICZNA!!! :-)))
Niki i Nineczka 21.01.2004.
Znasz odpowiedź na pytanie: Narodziny Hani – wspomnienia