O dwóch takich co latali samolotem

Wróciliśmy z naszej wyprawy na Teneryfę.
W związku z tym czuję wewnętrzną potrzebę podzielenia się z wami naszymi przeżyciami.
Z braku czasu będzie to powieść w odcinkach. Dziś część pierwsza.
Dzień numer jeden:
Kolejka do wejścia na lotnisko. Obcy, niemili ludzie ubrani w wojskowe mundury. Na twarzach nie mają cienia uśmiechu. Nawet kobiety nie rozjaśniały twarzy na widok bliźniąt. Jedyne słowa – Proszę zdjąć plecak, i kurtkę, dzieci kurtki też; proszę tu położyć wszelkie metalowe przedmioty; te misie też na taśmę…
Odprawa jak zwykle trwała dość długo. Chłopcom się nudziło, więc zaczęli szaleć z Krzysiem wózkami (Krzysio jest 10-letnim bratem mojego męża). Bałam się, że na kogoś wjadą, że się wywrócą, że ktoś na nich nakrzyczy za zakłócanie świętego spokoju. A ja mówiłam do siebie w duchu – Spokój! Spokój!, zaraz stąd pójdziemy.
Do paszportów też kolejka. Kobieta aż wyjrzała przez okienko, żeby zobaczyć czy Kuba to na pewno Kuba, a Adam to Adam. Jakby potrafiła odróżnić od siebie po raz pierwszy widziane małe dzieci! Co prawda moje są niezbyt do siebie podobne, ale mało kto na pierwszy rzut oka, wie który jest który. Ciekawe jak to jest z bliźniętami jednojajowymi, też starają się je odróżnić?
Droga do samolotu była znacznie przyjemniejsze – Państwo z dzieci? Proszę przodem. Proszę przepuścić dzieci! Niech pani idzie, ci ludzie mogą chwilkę poczekać.
Chłopców samolot zafascynował. Do tej pory pokazują rączką każdą przelatującą nad ich głowami maszynę i robią papa.
Kuba siedział obok taty w jednym ze środkowych rzędów, a Adaś obok mnie w ostatnim.
Start, chwila przerwy, jedzenie, lądowanie z awanturą Adasia, że z zapiętymi pasami nie może wyglądać przez okienko. A on musi i już. Stewardesa starała się mi wmówić, że małego bolą uszy od zmiany ciśnienia. Nic nie dawało tłumaczenie, że nie o to mu chodzi, że on chce po prostu wyglądać przez okienko. Ona, że uszy i koniec.
Kiedy samolot już usiadł stewardesa poinformowała mnie, że mogłam przecież poprosić ją o pasy dla małych dzieci i wtedy Adaś mógłby siedzieć u mnie na kolanach! Przecież to takie oczywiste!
W sumie lecieliśmy dwie godziny.
W Hamburgu rach, ciach, ciach i po wszystkim. Bagaże odprawione i już czekamy na hotelową taksówkę. Tylko strasznie zimno, brr… Ta zima trzymała w tym roku i trzymała.
Hotel Dorin. Całkiem przyjemny, czterogwiazdkowy, na co całkowicie zasłużył. Nie ma łóżeczek dziecięcych w pokoju? żaden problem, już je przynoszę. I po pięciu minutach są, razem z pluszowymi misiami w prezencie.
Kolacja bardzo smaczna i bardzo długa. Kelnerzy i goście okazali się bardzo wyrozumiali wobec moich milusińskich. W przeciwieństwie do reszty naszej rodzinki, bo co chwila słyszeliśmy – czemu oni wypluwają jedzenie z buzi, wytrzyj mu buzię, bo tu ma plamkę po sosie, o! a tu pobrudził sobie bluzeczkę, zróbcie coś, żeby tak nie latali…, ale bardzo źle nie było.
Chłopcy leją się przez ręce. Idziemy spać.
Oni spać, a my do drink-baru.
cdn.

8 odpowiedzi na pytanie: O dwóch takich co latali samolotem

  1. Re: O dwóch takich co latali samolotem

    Madziu, jeszcze, jeszcze!!! 🙂 (wolam jak teletubis 😆 )

    AsiaT, mama Andrzejka i Kamilka
    – Zapraszamy na stronke o blizniakach

    • Re: O dwóch takich co latali samolotem

      Ja też czekam niecierpliwie na cd, zapowiada się nieźle!

      Agnieszka J – mama Paulinki (7 lat) i bliźniaczek – Julki i Weroniki (19 m-cy)

      • Re: O dwóch takich co latali samolotem

        i ja, i ja, ja też chcę….. Proszę…

        Iwona + Juleńka i Zuziaczek

        • Re: O dwóch takich co latali samolotem

          Dzień numer dwa:
          Chłopcy obudzili się troszkę wcześnie jak na nich, bo o 7.30. Samolot odlatuje dopiero o 14.00, co z nimi robić do tego czasu? Po wieczorze w drink-barze było nam troszkę trudniej wstać, ale co tam… Do śniadania przeszło. Śniadanie smaczne i różnorodne. Bąki nic nie chciały jeść. Trudno się mówi.
          Tylko, co z tymi chłopaczyskami robić przez pół dnia na peryferiach jakiegoś obcego miasta? Widać po nich, że się nie wyspali – błędny wzrok, nogi się plączą, marudzą. A ja oczywiście się martwię, jak przeżyją resztę podróży, i jak ja ją przeżyję, ech…
          Irena (moja droga teściowa) i Gosia – (siostra mojego męża) pojechały sobie na lotnisko w celu wydawania w sklepach pieniędzy, a my z braku lepszego zajęcia – z chłopcami niełatwo jest wydawać pieniądze – poszliśmy na spacerek. Kuba po przejściu kilkuset metrów zrobił karczemną awanturę, taką, jaką to tylko on zrobić potrafi. Na ręce, mamo, na ręce!!! Pawła z Adagiem, Heniem (mój drogi teść) i Krzysiem wysłałam do jakiejś pobliskiej kawiarni a sama zostałam z Krzykaczem. Jakaś stara kobieta (ciekawe czy jej mąż służył w wojsku podczas wojny?) dała mu cukierka, ze mną porozmawiała, choć niestety nic nie zrozumiałam. Mogę się jednak domyśleć, co mówiła…
          Tymczasem Krzykacz po kilku długich minutach dał się łaskawie przytulić i trochę się uspokoił. Na tyle, że mogłam z nim trzymającym mnie za rękę dojść do kawiarenki. Jego brat jak zwykle był jak do rany przyłóż.
          O 12.00 pojechaliśmy na lotnisko. Zmęczeni chłopcy wychodzili z siebie – tu pójdą, ale tam już nie, będą siedzieli, nie – teraz będą stali, a może leżeli, pójdą oglądać samoloty; nie dotykaj mnie, nie…
          Bez kolejki weszliśmy do samolotu. Przynajmniej taka ulga.
          Samolot wielki i całkowicie zapchany turystami spragnionymi słońca. Na szczęście udało nam się w szóstkę usiąść w jednym rzędzie (Irena – zagorzała palaczka z Heniem siedzieli w części dla nałogowców). Kuba i Adam przy oknach, my na miejscach środkowych.
          Lot był długi, jedzenie smaczne. Przez okienka nie było widać nic ciekawego, bo nad Europą chmury, a później już tylko ocean i ocean. Kuba znudzony i zmęczony padł w połowie lotu. Ponieważ zasnął u mnie na kolanach, nie mogłam nawet pójść do toalety. Adaś się pokładał, lecz zasnąć nie mógł. Poszedł w końcu do taty i usiadł przy okienku, przez które było widać tylko te fale i fale. Uśpiły go dopiero kilka minut przed lądowaniem. Był już zapięty w pasy, kiedy nagle wpatrzonemu w okno opadła głowa. I tak sobie zwisał na tych pasach. Nie obudziło go nawet samo lądowanie.
          Wysiedliśmy z samolotu ostatni z wyspanym Kubą i rozdrażnionym, bo przez nas obudzonym, Adasiem.
          Potem już tylko autokar i koło 19.00 (20.00 czasu polskiego) stanęliśmy w hotelu. My z chłopcami nie daliśmy już rady zjeść kolacji. Malcy zasypiali na stojąco, więc szybciutko do łóżeczek, mleczko na dobranoc, smoczki do buzi, całusek i – kolorowych snów.
          cdn.

          • Re: O dwóch takich co latali samolotem

            jak to NIC NIE ROZUMIALAS??? To po co ja sobie tyle trudu zadaję, żeby Cię czegoś nauczyć? 🙂 no nie…

            już widzę te marudne dzieci… i awanturkę na ulicach Hamburga… hihi. A to takie piękne miasto…

            AsiaT, mama Andrzejka i Kamilka
            – Zapraszamy na stronke o blizniakach

            • Re: O dwóch takich co latali samolotem

              Ale ona mówiła w jakimś dialekcie. Nie byłam w stanie wyłowić nawet jednego zrozumiałego dla mnie słówka.
              madzia

              • O dwóch takich co latali samolotem – III

                Pierwszy wieczór:
                My z Pawłem, zamiast iść spać, wpadliśmy na pomysł, że skorzystamy z usług room service, które podobno w owym hotelu dostępne są 24 godziny na dobę. Ponieważ kilka ładnych lat temu uczyłam się bardzo pilnie języka hiszpańskiego, a teraz przed każdym wyjazdem do miejsc, gdzie tubylcy mową tą władają, powtarzam sobie ów język bardzo pilnie, uznałam, że popiszę się swoimi umiejętnościami. Zadzwoniłam pod wskazany w ulotce informacyjnej numer telefonu. Podaję swoje nazwisko, numer apartamentu i dalej lecę z zamówieniem. A pani po drugiej stronie kabelka nic nie rozumie! Pyta się mnie, czy mówię po angielsku, więc ja, że oczywiście, iż władam mową Szekspira. Rozmowa była taka:
                Ona: Numer.
                Ja: Jaki numer?, pokoju? 407.
                Ona: Nie, imię (dosłownie – name).
                Ja: Moje? Orfinger.
                Ona: Nie, numer!
                Myślę sobie, że chyba jednak coś nie tak z tym moim angielskim, poproszę Pawła, on świetnie gada po angielsku.
                Paweł pogadał z nią chwilkę i mówi, ona coś nie bardzo zna angielski i powiedziała mi, żebym chwilkę poczekał, to zadzwoni ktoś, kto lepiej nim włada. Dobra, czekamy. Czekamy…
                Minęło pół godziny, już mieliśmy dzwonić na recepcję (toż to pięciogwiazdkowy hotel w ofercie TUI!), gdy przyszedł pan z obsługi i naprawdę dobrą angielszczyzną pogadał z nami chwilkę informując, iż tu się dzwoni, aby room service zawołać do pokoju, a nie składa zamówienie przez telefon – no cóż, co, kraj to obyczaj – i przyjął nasze zamówienie.
                Czekamy. Mija 22 (23 w Polsce), pomału zbliża się 23 (24 w Polsce). Jest. Murzynka z dredami na głowie, z głosem przypominającym mi kobietę z drugiej strony kabelka, wjeżdża z wózkiem do naszego pokoju. Trach!!! Poszła butelka z piwem. W samych drzwiach.
                – Przepraszam bardzo, zaraz przyniosę następną i posprzątam. Zostawię tylko wpierw państwu jedzenie. (nie dosłownie tak mówiła, bo jej angielski rzeczywiście nie był rewelacyjny, ale ubarwiłam dla potrzeb opowieści – przyp. aut.)
                Wyłożyła wszystko na stół i sobie poszła. Nawet nie otworzyła butelki z winem i myśleliśmy, że za chwilę wróci, więc czekaliśmy. I czekaliśmy.
                – Jedzmy, bo wystygnie, a jutro opowiemy w recepcji całą historię.
                Piwa nie ma, wino zamknięte, wiatr hula po pokoju, bo otwarte drzwi balkonowe (rozkoszujemy się tym, że jesteśmy klimacie podzwrotnikowym), a drzwi apartamentu zablokowane butem Pawła i rozwarte na całą szerokość, bo na podłodze rozlane piwo i pełno szkła.
                Przyszła po pół godzinie, przyniosła piwo, dwa razy przeleciała szczotą. I już się zbiera. Paweł prosi ją o korkociąg. Odpowiedź była z góry znana – za chwilę będzie.
                I tyle ją widzieli. Czekaliśmy gdzieś do 24.30 (01.30 czasu polskiego) i padliśmy.
                Cdn.

                • O dwóch takich co latali samolotem – IV

                  Trzeci dzień wyprawy a pierwszy na Wyspach Szczęśliwych i wszystkie pozostałe tamże:
                  Właściwie to nie ma o czym pisać, zarówno jeśli chodzi o ten dzień jak i o dziesięć pozostałych. Rano śniadanie, które przeciągało nam się zazwyczaj prawie do południa – wyobraźcie sobie, że siedzicie na dworze wśród pal, gdzieś tam szemrze woda, w oddali widać ocean, kelner przynosi wam a to kawkę, a to herbatkę, jedzenia aż za dużo, dzieci biegają radosne w krótkich spodenkach. No, po prostu błogo…
                  Potem spacerek, albo chwila na plaży, albo na basenie. Potem chłopcy szli spać (wszyscy trzej), a ja sobie siedziałam na balkonie czytając książkę, czy też jakaś gazetkę i sączyłam czerwone wino, albo białe w zależności od nastroju.
                  Następnie szybki obiadek dla chłopców (niestety o tej porze na Wyspach Kanaryjskich nie można przebierać w jedzeniu, bo wiele knajp jest jeszcze zamkniętych, a te otwarte serwują bardzo niewiele potraw). Znów spacerek albo plaża i już przychodziła godzina 19.00, kiedy to spotykaliśmy się wszyscy razem na kolacji. Wieczorny posiłek jadaliśmy na mieście i przeciągał się on z reguły do godziny 22. Zazwyczaj wybieraliśmy jakąś zwykłą nadmorską restaurację, ale dwa razy wybraliśmy się do takiej bardziej „kanaryjskiej”. I tu i tam podawano właściwie to samo, ale że i tu i tam było pysznie, więc nie narzekałam. Obiadałam się rybami, owocami morza, kanaryjskimi ziemniaczkami z sosem mojo, no i oczywiście czerwone wino.
                  Nie, nie myślcie sobie, że chodziłam bez przerwy na rauszu – nie piłam więcej niż trzy kieliszki dziennie, a tam byłoby nietaktem nie pić wina.
                  I tak leniwie płynęły nam dni.
                  Tylko dwa były inne – jeden, kiedy pojechaliśmy na północną stronę Teneryfy i zwiedziliśmy Park Loro; swoja drogą niespecjalnie interesujące miejsce, bo pełno turystów i te biedne zwierzęta w klatkach…; a drugi, kiedy razem z Pawłem (dzieci zostawiliśmy dziadkom) wynajęliśmy samochód i cały dzień jeździliśmy po wyspie. I to było naprawdę coś. Dziewczyny, jeśli będziecie tam kiedyś, to zróbcie sobie taką wycieczkę! Wulkan Teide jest przeuroczy i taki dziki choć trochę niebezpieczny, bo jeśli przyjeżdża się znad morza to pokonuje się w ponad 3700 metrów w górę i na prawdę ciężko się na górze oddycha, a o większym wysiłku nie ma mowy. Piękny jest także całegy Park Narodowy, a krajobrazy zachodnio-północnej części wyspy są wprost bajeczne. Ludzie mili i gościnni. Warto było.
                  Był oczywiście minus tej naszej wyprawy, bo firma, od której pożyczyliśmy samochód, mimo że polecana przez nasz hotel, „zapomniała” zwrócić nam 50 euro kaucji. Ot, mańana, mańana…
                  A tak w ogóle było po prostu sielsko z wyjątkiem room servicu, później też nam się dał we znaki, karaluchów (hotel działał dopiero cztery miesiące!!!), oparzeń słonecznych, słonecznych pustego portfela po powrocie do Warszawy.
                  Wracamy do domu:
                  Podróż w drugą stronę była dużo szybsza, bo nie nocowaliśmy już w Hamburgu. Wylecieliśmy z Teneryfy o 10 rano (musieliśmy wstać przez 7 rano, to straszne), o szesnastej byliśmy w Niemczech a o 18.30 mieliśmy samolot do Warszawy. Chłopcy zachowywali się na ogół grzecznie, lepiej spali niż w tamtą stronę, miałam pasy dla Adasia, żeby widział przez okienko; tylko Kuba, gdy poszłam z nim do toalety zmienić pieluchę, zrobił mi piekielną awanturę, że on do tej szafy wchodzić nie będzie! Po wyjściu wrzeszczał jeszcze jakieś piętnaście minut, żeby uświadomić wszystkim pasażerom, na co został narażony. A, co!
                  I to by było na tyle.
                  Koniec

                  Madzia

                  Znasz odpowiedź na pytanie: O dwóch takich co latali samolotem

                  Dodaj komentarz

                  Angina u dwulatka

                  Mój Synek ma 2 lata i 2 miesiące. Od miesiąca kaszlał i smarkał a od środy dostał gorączki (w okolicach +/- 39) W tym samym dniu zaczął gorączkować mąż –...

                  Czytaj dalej →

                  Mozarella w ciąży

                  Dzisiaj naszła mnie ochota na mozarellę. I tu mam wątpliwości – czy w ciąży można jeść mozzarellę?? Na opakowaniu nie ma ani słowa na temat pasteryzacji.

                  Czytaj dalej →

                  Ile kosztuje żłobek?

                  Dziewczyny! Ile płacicie miesięcznie za żłobek? Ponoć ma być dofinansowany z gminy, a nam przyszło zapłacić 292 zł bodajże. Nie wiem tylko czy to z rytmiką i innymi. Czy tylko...

                  Czytaj dalej →

                  Dziewczyny po cc – dreny

                  Dziewczyny, czy któraś z Was miała zakładany dren w czasie cesarki? Zazwyczaj dreny zdejmują na drugi dzień i ma on na celu oczyszczenie rany. Proszę dajcie znać, jeśli któraś miała...

                  Czytaj dalej →

                  Meskie imie miedzynarodowe.

                  Kochane mamuśki lub oczekujące. Poszukuję imienia dla chłopca zdecydowanie męskiego. Sama zastanawiam się nad Wiktorem albo Stefanem, ale mój mąż jest jeszcze niezdecydowany. Może coś poradzicie? Dodam, ze musi to...

                  Czytaj dalej →

                  Wielotorbielowatość nerek

                  W 28 tygodniu ciąży zdiagnozowano u mojej córeczki wielotorbielowatość nerek – zespół Pottera II. Mój ginekolog skierował mnie do szpitala. W białostockim szpitalu po usg powiedziano mi, że muszę jechać...

                  Czytaj dalej →

                  Ruchome kolano

                  Zgłaszam się do was z zapytaniem o tytułowe ruchome kolano. Brzmi groźnie i tak też wygląda. dzieciak ma 11 miesięcy i czasami jego kolano wyskakuje z orbity wygląda to troche...

                  Czytaj dalej →
                  Rodzice.pl - ciąża, poród, dziecko - poradnik dla Rodziców
                  Logo
                  Enable registration in settings - general