I zdarzył się cud pewnego dnia
18 września, czwartek – wieczór.
Chyba właśnie tego dnia zamknęliśmy wszystkie zaległe sprawy. Ostatnią rzeczą do załatwienia był bank. Wieczorkiem pojechaliśmy jeszcze do Grześka rodziców, gdzie oczywiście mogłam sobie dowoli ponarzekać, że mój mały synek w ogóle nie spieszy się na ten świat, a ja już taka ociężała. Późnym wieczorkiem, kiedy przygotowywałam dla nas dwojga kolację, „zjawiły” się 3 dziwne skurcze. Czułam je nieco inaczej niż poprzednie, które miewałam już od jakiegoś czasu. Te były naprawdę inne, choć niebolesne, to jednak czułam coś dziwnego. Żartem powiedziałam do mojego męża: – Kochanie idź spać, bo możesz nie pójść rano do pracy, a lepiej żebyś był wyspany. A że były to 3 dni przed terminem, to mój małżonek rzeczywiście, z lekkim przestrachem położył się spać. No, ale…. Moje skurcze tak szybko jak się pojawiły, tak szybko sobie poszły. Noc przespałam oczywiście zwyczajnie. W środku nocy, kiedy wstawałam na kolejne już „siku” poczułam, żal i pustkę i chyba rozczarowanie, że nic się nie dzieje. Szkoda.
19 września, piątek – rano.
Godz. 6.00. Grzesiek wstaje do pracy, ja przekładam się na drugi bok. Przysypiam. I nagle obudziło mnie. Zerwałam się na równe nogi. Brzuch boli. Nie ma skurczy, a brzuch boli. Poczekałam chwilę. Posiedziałam z mężem przy śniadaniu i czekaliśmy. Skurcze się zaczęły. Leniwe, od niechcenia. Czy to TO? Właściwie JA jestem już pewna, że się zaczęło. Ustaliliśmy z mężem, że jednak pojedzie do pracy, bo gdyby się okazało, że to nie TO, to szkoda zmarnowanego dnia. Wzięłam prysznic. Zjadłam lekkie śniadanie. Mojej ulubionej porannej kawy już nie wypiłam.
Siedzę w domu, sama. Czekam. O godz. 8.00 zadzwoniłam do mamy. Mama powiedziała, że mam ściągać Grześka i że to już TO. Dzwonie do Grześka: – „Kochanie, przyjeżdżaj.”.
Po godzinie jest już przy mnie. Zabrał też moją siostrę. W międzyczasie zapisywałam częstotliwość skurczy. Były regularne jak nic.
Mąż władował moją torbę do bagażnika. Poprosiłam, żebyśmy poszli jeszcze na krótki spacer. Moja siostra dziwnie się na mnie patrzyła i stwierdziła, że o tym to ona zaczynając rodzić w życiu by nie pomyślała. Spacer był rzeczywiście krótki. Przeszliśmy zaledwie kilka metrów i poddałam się. Wsiedliśmy do samochodu. O godz. 9:30 byliśmy na Izbie Przyjęć. Na pytanie położnej, o co chodzi, odpowiedziałam, że chyba zaczynam rodzić. Ona, że ok., ale najpierw mnie zbada. Zbadała. 4 cm rozwarcia, wygląda na to, że poród się zaczął. Po dokonaniu formalności, lewatywie, przebraniu się trafiliśmy na porodówkę. Mój mąż wyglądał bosko w szpitalnym zielonym, dwuczęściowym uniformie. Boże, jak ja go kocham!
Godz. 10:30. Porodówka.
Wyglądało na to, że jak na pierwiastkę, to poród u mnie postępował bardzo szybko. Szyjka się rozwierała, w miarę szybkim tempie. Chodziliśmy po sali z Grześkiem, żartując jeszcze sobie z każdego nadchodzącego skurczu. Bolały, ale wiedziałam, że to nie o Tych skurczach się nasłuchałam. Najgorsze były badania rozwarcia, które robiła lekarka. Z palcami w między moimi nogami czekała na skurcz, żeby zobaczyć, jakie jest rozwarcie na skurczu. Kiedy po takim badaniu, do sali wrócił mój mąż i zobaczył mnie, przestraszył się. Kiedy wychodził śmialiśmy się, żartowaliśmy i nagle kiedy wraca, ja jestem nie do życia, „lecę” mu w ramionach. Skakałam na piłce, siedziałam w wannie pełnej wody, umierałam, cierpiałam, a mój mąż masował, głaskał, całował. Przypominał o relaksie i oddechach. Ratował mi życie.
Kiedy weszłam do wanny pełnej ciepłej wody, skurcze bardzo zelżały. Stały się znośne, a przerwy między nimi były niesamowitą ulgą. Immersja wodna była dla mnie strzałem w dziesiątkę.
Po 2 godzinach odeszły mi wody. Siostra powiedziała, że teraz skurcze się nasilą. Prosiła, żebym skakała na piłce, to główka się obniży szybciej. Byłam właśnie w fazie przejściowej, czyli cierpiałam na syndrom 8 cm. Chciałam żeby mnie już cieli, bo nie dam rady. Siedziałam na piłce. Masaże męża stały się denerwujące. Tylko mnie trzymał z tyłu, głaskał, i od nowa przypominał o oddechach relaksie. Ku swojemu zdziwieniu nauczyłam się kontrolować te niemiłosierne bolesne, i na dodatek krzyżowe skurcze. Ból przyszywał od kręgosłupa, poprzez kość ogonową, aż do pępka. Oddychałam, walczyłam ze skurczami, a między nimi zasypiałam. Było to dla m nie chyba najbardziej zadziwiające uczucie. Jak można zasnąć w tak szybkim czasie, aby zaraz się zbudzić ze świadomością wielkiej walki z bólem. Mimo to udawało mi się. Przyszła siostra. Zbadała. I szok. Pełne rozwarcie – rodzimy. Nie myślałam, że siedząc w sumie pół godziny na piłce uzyskam pełne rozwarcie. Nie byłam jeszcze gotowa na rodzenie!!! Znów weszłam do wanny. Teraz miały się zacząć skurcze parte. Jedną nogą zapierałam się o wannę, a drugą trzymał mi Grzesiek. Zaczęło się bardzo ładnie. Główka zaczęła wychodzić przy pierwszym parciu. Ja chyba jednak nie bardzo wiedziałam jak silnie trzeba przeć, bo główka zaczęła się cofać. Po dwóch czy trzech takich próbach, siostra zbadała tętno dziecka i oznajmiła, że ponieważ tętno dziecka spada, mam ostatnią szansę na poród w wodzie, bo jak teraz się nie uda, to wychodzimy i rodzimy na zewnątrz. i wtedy wszyscy zaczęli na mnie krzyczeć:
– Przyj!!!
– Mocno!!!
– Wymień powietrze!!!
– Dasz radę!!!
– Przyj ze złością!!!
– Wymień powietrze!!!
Słyszałam wszystkie głosy naraz, mieszające się, ale najbardziej zaszokował mnie mój własny krzyk, nad którym nie miałam kontroli. Był tak głośny, silny i przerażający, że sama się go przestraszyłam, nie wierząc, że wyrwał się z mojego gardła. Czułam nacięcie, nie bolało, szczypało. Nie było ważne, że nie chciałam nacięcia, ważne, żeby Jemu się nic nie stało. Nagle usłyszałam, że główka jest!! I znów:
– Wymień powietrze i przyj!!!
I za główką wysunęła się reszta tego niebiańskiego ciałka. Wszystko w sumie stało się tak szybko, że nie miałam nawet chwili na myśl, że urodziłam swoje dziecko. Była godz. 14:30. Cieszyłam się, że Paweł urodził się w wodzie. Wiedziałam i miałam nadzieję, że to dla niego lepsze przyjście na ten świat. Położono mi go na brzuchu. Nie wierzyłam, że On właśnie przed chwilką był w moim brzuszku, a teraz leży na nim. I pamiętam jaki był ciepły. Ale do końca życia nie zapomnę dotyku jego aksamitnej, nieziemsko gładkiej skórki. Chciałam go dotykać. Chciałam z nim pobyć. Widziałam, że w między czasie mąż odcinał pępowinę, lekarka odsysała mu drogi oddechowe. Ale to nie było ważne. Nie widziałam wtedy świata. Widziałam i czułam tylko Jego. MÓJ SYN. Jeszcze nie wierzyłam, że jest mój.
I to był właśnie ten CUD. Największy cud, jakiego może doświadczyć kobieta. Największy cud, jakiego mogą doświadczyć rodzice. Na ten cud warto czekać całe życie. Warto o niego walczyć, marzyć o nim i śnić. Teraz, kiedy patrzę na niego, widzę coś niesamowitego. Widzę siebie, widzę mojego męża. Widzę nas dwoje w Nim jednym.
Nasz syn Paweł, to My dwoje naraz. To Miłość z Miłości, Marzenie z Marzenia, to Sen ze Snu.
I to połączenie, to jest właśnie Miłość do końca życia.
P. S. Dziękuję mojemu mężowi. Bez niego nie wiem czy dałabym radę. Bez niego pewnie bym się poddała w połowie.
JoannaR i Pawełek 19.09.2003
Strona 2 odpowiedzi na pytanie: I zdarzył się CUD pewnego dnia – czyli wodny Paweł
ale starocie powyciągane:)
a tu już bliźniaki na świecie:)
ano jakoś sentymentalna straszliwie się staje- a do tego opisu jak i do opisów o_d mam szczególny stosunek:))
ale się wzruszyłam, aż mi łzy popłynęły 🙂 a ja muszę czekać do sierpnia 🙂
No właśnie…jakoś mało opisów się zrobiło… PISAC,PISAC!;)
A Twoje opisy były? 🙂
Był jeden:) ten drugi:)
ja się zbieram piąty rok do napisania 😉
ale teraz to już nic nie pamiętam 😀
no własnie mało
ja tez swojego tu nie dałam tylko na marcówach, sama nie wiem czemu
ps. Nawet wrześniówkom 09 nie pokazałam – hmmm
już wiem jak go pisałam i wstawiałam to W. był mega kolkowy 😉
Znasz odpowiedź na pytanie: I zdarzył się CUD pewnego dnia – czyli wodny Paweł