Termin porodu miałam na 15.04.2004 i wtedy też stawiłam się do szpitala, przekonana że tam będą mi jeszcze przez tydzień co najmniej próbować poród przyspieszyć. Bo też nic nie wskazywało na to że rodzić będę w najbliższym czasie – ani z zewnątrz ani od środka a i czułam się zupełnie dobrze tylko nogi miałam bardzo spuchnięte.
No więc w czwartek 15.04.2004 wstałam zjadłam ostatnie „normalne” śniadanie, jeszcze loda, ciasteczka, spakowałam torbę, weszłam na internet i oznajmiłam znajomym, że idę rodzić i o 11:00 kumpela mnie zawiozła do szpitala (spodziewałam się jeszcze spędzić ze 2 godz w izbie przyjęć). Tam na dzień dobry oznajmiono że nie ma wolnych łóżek ale o dziwo zaraz kazali przebrać się w koszule, zbadali (takim wielkim cyrklem wymierzyli brzuch) – powiedzieli że nic nie zapowiada porodu – o czym doskonale wiedziałam i położyli do łóżka. Myślałam że tak będę leżeć i czekać ale zajęli się mną od razu: najpierw KTG potem USG potem KTG potem dali zupę a potem przyszła położna i oznajmiła że zabiera mnie na porodówkę. „Boże co się dzieje?” pomyślałam w panice ale przytomnie spytałam dlaczego na porodówkę – okazało się że kolejne badanie – test na oksytocynę. Więc poszłam na porodówkę tam trzy łóżka w rzędzie – mnie położono pośrodku, z lewej dziewczyna miała 8 cm rozwarcia i bardzo chciała przeć a położna masowała jej szyjkę a prawej inna da leżała i jęczała głośno, a ja leżałam i czekałam aż się mną ktoś zajmie i zastanawiałam się dlaczego te badania muszą być akurat tutaj – może przygotowanie psychiczne ciężarnej – próba generalna. W końcu ktoś mi podłączył kroplówkę i pasy do brzucha i leżałam wsłuchując się w dzidziusia tętno , które przy skurczach zanikało ale jakoś mnie to nie niepokoiło. W międzyczasie dziewczynę z lewej zabrali na fotel i po chwili słychać było płacz dziecka – łezka poleciała mi ze wzruszenia. A potem przyszedł lekarz i powiedział że test na okstocynę wyszedł dodatnio (nic mi to nie mówiło) ale zaraz wyjaśnił, że oznacza to, że natychmiast mam cesarkę – coś jest nie tak z dzidzią ale nie wiedzą co więc będą cieli – to już mi coś powiedziało. Od razu podniosło mi się ciśnienie. Dopadły mnie trzy kobiety: jednocześnie przebierały, odłączały kroplówkę zakładały cewnik i nie wiem co jeszcze, ja pomyślałam jeszcze o mężu miał być o 16:00 a tu dopiero wpół do trzeciej – nie zdąży a telefon w szlafroku na łóżku obok, poprosiłam pielęgniarkę mimo pośpiechu podała telefon, zadzwoniłam – powiedziałam, że już mnie wiozą na cesarkę no i żeby się pospieszył jak chce zdążyć – biedny się zdenerwował, aż się zaczęłam bać żeby się nie rozbił po drodze. Potem kazali przejść do sali gdzie akurat szyli moją sąsiadkę z łóżka obok (z pośpiechu nie odwiązali pasów od KTG i ruszyłabym ciągnąc całą aparaturę za sobą), dali coś do picia w kieliszku, wypełnili jakąś ankietę, podsunęli zgodę na operację do podpisania i coś tam jeszcze robili a potem zawieźli na salę operacyjną. Zmierzyli ciśnienie – i stwierdzili że mam prawo mieć całkiem wysokie (nie pamiętam ile) dali znieczulenie (nie bolało) kazali się położyć i pytali co chwilę czy czuję jeszcze coś w dolnej części ciała. No i przestałam czuć. Nie czułam jak mnie cieli tylko jak wyjmowali dzidzię trochę jak wyrywanie czegoś z brzucha. Okazało się że dzidzia była owinięta pępowiną – stąd problem, potem usłyszałam „Ma pani syna”, poleciała mi łezka – ale nie pokazali mi go od razu, najpierw przyszedł lekarz powiedział, że dzidzia zdrowa a potem przynieśli takie coś fioletowe milutkie w dotyku do pocałowania w piętkę i policzek. Pocałowałam znowu poleciała mi łezka – trochę rozczarowana że nie widziałam mego synka w pełnej okazałości no ale najważniejsze że zdrowy, mój i że już po wszystkim. Potem mnie szyli i szyli i jeszcze próbując zabawić rozmową ale jakoś nie miałam ochoty rozmawiać z rozprutym brzuchem – wydało mi się to jakieś nienormalne. W końcu zszyli, przerzucili na łóżko i zawieźli do innej sali a zaraz po mnie przyjechał mój synek. A potem zaczął się cały koszmar. Znieczulenie przestało działać i poczułam straszny ból w dole brzucha. Leżałam i jęczałam. Przyszedł mąż niestety nie mógł wejść na salę więc krzyczeliśmy do siebie ja z łóżka on w drzwiach: okazało się że zdążył i już przywitał się z naszym synkiem. Potem jak to przy cesarce: leżenie 24 godz. z zakazem podnoszenia głowy (najdłuższe 24 godz. w moim życiu i jak bolało – ile bym dała wtedy żeby unieść się na chwilę). Pierwsze karmienie – położna przystawiła Damianka do cyca a ja ciągle nie mogłam mu się przyjrzeć widziałam tylko czubek głowy. Następna doba – odłączyli cewnik i kazali chodzić: wstałam radośnie chociaż szwy rwały jak cholera, obejrzałam wreszcie Damianka pobiegłam się wykąpać, a potem szwy tak rwały, że marzyłam by znów podłączyli cewnik. Potem był jeszcze nawał pokarmowy: w moim wydaniu oznaczał odciąganie w przeróżne sposoby hektolitrów mleka – chociaż prawie nic nie piłam a pić chciało się strasznie. Bóle pleców, zmęczenie z niewyspania itd. A potem było już tylko coraz lepiej i jest do dzisiaj czyli 10 dni po porodzie. Koniec.
Emi i Damianek
2 odpowiedzi na pytanie: Narodziny damianka
Re: Narodziny damianka
Gratuluję ślicznego synka!!!!!!!!!!!!
Re: Narodziny damianka
Gratuluję!
Poród co prawda maiłaś trochę dramatyczny, ale warto się było pomęczyć – synuś piękny!
[Zobacz stronę]
Znasz odpowiedź na pytanie: Narodziny damianka